czwartek, 19 stycznia 2012

Tokyo Tower

Dlaczego ludzie zakochują się w sobie? Czy to z powodu aur otaczających ludzi, które kreują różne osobowości i poglądy, czy po prostu wynika to z pierwotnego, ludzkiego instynktu?  Czy można kochać pomimo sporej różnicy wieku? Kolejny film i kolejna historia o miłości, która nie ma prawa bytu, tym razem z wieżą tokijską w tle i zgrabnie zarysowaną  cienką granicą, pomiędzy prawdziwym uczuciem, a zwykłym pożądaniem.

Typ: Film
Czas trwania: 125 min.
Gatunek: Melodramat
Kraj: Japonia
Rok: 2005
Reżyseria: Takashi Minamoto
Scenariusz: Kaori Eguni
Obsada: Jun Matsumoto, Junichi Okada, Hitomi Kuroki, Shinobu Terajima

Na tą pozycję trafiłam poprzez czyjegoś bloga, a moje zainteresowanie wzrosło jeszcze bardziej, gdy dowiedziałam się, że jedną z głównych ról gra tam opluty przeze mnie w poprzedniej recenzji, Jun Matsumomo i to przeważyło, bym ściągnęła i obejrzała ten film. I bynajmniej nie żałuje seansu, pomimo tego, że powyżej wymieniony facet dalej nie przekonuje mnie do siebie swoją osobą.

Fabuła przedstawia się prosto. Toru (Junichi Okada) i Koji (Jun Matsumoto) to przyjaciele jeszcze ze szkolnej ławki, od dawna solidarnie przejawiający zainteresowanie dojrzałymi kobietami. Ten pierwszy od trzech lat romansuje już z Shifumi ( Hitomi Kuroki); której życie toczy się tylko na salonach, gdzie z wystudiowanym uśmiechem, uwieszona na ramieniu męża, udaje szczęśliwą i spełnioną osobę, a swoją prawdziwą twarz, pełną strachu przed samotnością i odrzuceniem ukazuje tylko swojemu młodszego kochankowi.  Koji zaś dopiero stopniowo wchodzi w znajomość z Kimiko ( Shinobu Terajima); kobietą, która za  jedyną wartość uważa to, że musi być jak najlepszą gospodynią, że jej obowiązkiem jest gotować i sprzątać dla swojego męża, jednym słowem rozpieszczać go pod każdym względem, nawet jeśli ona niekoniecznie jest z tym wszystkich szczęśliwa,  zwłaszcza, kiedy w grę zaczynają wchodzić wyższe uczucia. Oczywiście nic nie jest wesołe, ani kolorowe, ale czym byłby dobry melodramat, bez ciągłych kłód rzucanych pod nogi bohaterów i scen, które mają wzruszać i ściskać zza serce?

Film jest przesiąknięty pewną dozą erotyzmu. Nie mam tutaj oczywiście na myśli scen łóżkowym, chociaż i takich nie brakuje, ale jest coś takiego w bohaterach, w ich gestach, spojrzeniach, że aż cała atmosfera huczy od niewypowiedzianych myśli i aż się widz zaczyna zastanawiać, czy to aby to na pewno miłość, czy tylko pożądanie, gdzieś się w pewnym momencie granica zaciera, a odpowiedź nie jest nam podana na talerzu, wręcz przeciwnie ukryta jest  gdzieś między słowami, wymagająca większej analizy i głębszego spojrzenia na całość. A już zwłaszcza zakończenie dla jednej ze stron pozostawia pewien niedosyt, mnoży pytania, jednym słowem, reżyser zostawił otwartą furtkę, a nam pozostaje tylko domyślać się, jaki był ostateczny koniec tego wszystkiego.

Ważnym elementem, o którym nie można zapomnieć, jest również tytułowa Wieża Tokijska, niby tylko się tam gdzieś przewijająca w tle przez cały film, ale jakby spojrzeć na to z drugiej strony, ma ona pewne znaczenie symboliczne.

Dużym plusem są za to zgrabnie zarysowane profile postaci. Mamy dwie dojrzałe kobiety, Kimiko i Shifumi, niby z dwóch różnych środowisk, niby skrajnie różne, ale mimo to podobne do siebie, obie tkwiące w nieszczęśliwych związkach, zaniedbywane przez swoich mężów, szukają pocieszenia w młodszych ramionach. Z kolei dwaj przyjaciele, Toru i Koji również reprezentują  dwa różne typy osobowości, pierwszy romantyk, szczerze zakochany w swej starszej znajomej, drugi typowy podrywacz, niby kocha, ale to jeszcze pochodzi z tą i zarwie do tamtej. Pojawiają się również dalszoplanowe postaci, na uwagę z pewnością zasługuje Yoshida (Aya Hirayama)- dziewczyna sprawiająca wrażenie nieco niezrównoważonej psychicznie, niby chce odbudować zniszczoną przed pewien incydent przyjaźń z Kojim, ale jej postępowanie sprawia, że widzimy iż jest zgoła inaczej. Gdzieś tam jeszcze przewija się matka Toru i mężowie obu kobiet, ale są to postacie tak daleko planowe, mające chyba tylko na celu tam być i utrudniać życie głównym bohaterom, nic więcej.

Sporą zaletą, przynajmniej jak dla mnie, jest również muzyka. Może nie są to jakieś wybitne utwory, ale mimo wszystko dobrane idealnie, nawet zwykle pobrzękiwanie gdzieś tam w tle nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie pozwala bardziej wyczuć emocje bijące z ekranu. Zwłaszcza jeden motyw muzyczny mnie zaczarował ( nieznany mi niestety z tytułu i wykonawcy), który sprawił, że przewijałam tą scenę wielokrotnie i bez wyjątku jest moją ulubioną.

Obsada, oprócz wymienianego powyżej Juna, była dla mnie czystą nowością. To co mnie najbardziej zadowalana, to fakt, że w końcu miałam okazję zobaczyć na pierwszym planie popis japońskich aktorów starszej generacji, mam tu na myśli chociażby Hitomi Kuroki i Shinobu Terajimę. Obie panie jak dla mnie wypadły rewelacyjnie;  pokazały sobą taką prawdziwość, że aż przyjemnie się je ogląda na ekranie i ja bynajmniej na tym jednym filmie z nimi nie zamierzam poprzestać. Ich młodsi koledzy również  trzymali poziom, chociaż jak dla mnie, lepiej wypadł Junichi i nie uważam tak wcale z powodu mojej przekory do Juna.

Nie udało się jednak reżyserowi uniknąć momentami taniego sentymentalizmu, wieje ckliwością niczym z jakieś podrzędnej amerykańskiej produkcji, sceny są aż nadto przerysowane, przedramatyzowane do granic możliwości, ale to trzeba być już naprawdę mistrzem kinematografii, by tego uniknąć i wbrew pozorom, to wcale nie szczypie w oczy. Film nie dłuży i nawet jeśli już w pewnym momencie przewidziałam, jak mniej więcej to się skończy, całość ogląda się naprawdę dobrze, idealnie wpasowuje się na babski wieczór. Polecam bardzo, chociażby dla miłej odmiany ujrzenia czegoś innego, niż tylko ładne i niekoniecznie utalentowane buźki młodych aktorów, którzy zalewają azjatyckie produkcje.
Moja ocena: 7/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz