Zwykły,nieco  nudny chłopak spotyka dwie różne dziewczyny; jedna obdarzona depresyjną  naturą, druga z kolei jest nieco impulsywna i szalona, czyli mówiąc  krótko,kolejny film z romantycznym trójkątem na czele. Tylko z tą  różnicą, że w założeniu Norwegian Wood miało być nostalgiczną historią o  bohaterach w kręgu miłości, przyjaźni i śmierci, a wyszło nic innego,  jak soft porno.
Typ:Film
Czas trwania: 128 min.
Gatunek:dramat psychologiczny.
Rok:2010
Kraj:Japonia
Reżyseria:Anh Hung Tran
Scenariusz:Anh Hung Tran
Obsada:Matsuyama Kenichi, Kikuchi Rinko, Mizuhara Kiko, 
TamayamaTetsuji, Hatsune Eriko, Koura Kengo, Kirishima Reika.
 Tokyo, rok 1969- okres jazzu, wolnej miłości, dzieci kwiatów czy protestów na uczelniach. Toru Watanabe (Matsuyama Kenichi)  jest zwykłym chłopakiem, wchodzącym właśnie w dorosłość, który za  wszelką cenę stara się trzymać na uboczu i nie wchodzić w bliższe  kontakty z ludźmi, by jak sam mówi „uniknąć późniejszych  rozczarowań”.Przyczyną takiego zachowania jest ślad z przeszłości a  mianowicie, samobójstwo jego najlepszego przyjaciela, Kizukiego (KouraKengo). To właśnie poprzez niego poznał piękną Naoko (Kikuchi Rinko),  z którą to Kizuki znał się praktycznie od dzieciństwa. Ona była jednak  obdarzona słabą naturą i po kilkuletnim tłumieniuemocji w środku, jej  psychika nie wytrzymuje, przez co trafia do specjalistycznego ośrodka.  Wkrótce po tym, Watanabe poznaje kolejną dziewczynę-szaloną i mocno  ekscentryczną, Midori (MizuharaKiko).  Od  tej Toru miota się w  kółko, nie wiedząc co zrobić. Z jednej strony,  nie chce zostawić Naoko, by jeszcze bardziej nie pogłębić dziury w jej  psychice, z drugiej zaś, ciągnie go bardziej do lubiącej snuć swoje  fantazje erotyczne na głos, Midori.
 Po  film tak naprawdę tylko dlatego, że w moje ręce wpadła książka  Harukiego Murakami, na podstawie której bazuje film, przez co nawet  jeśli bym chciała, nie mogę się wyzbyć porównania do książki i  potraktować tego, jako niezależną historię, więc dalszy tekst będzie  miał charakter pewnego zestawienia. Pierwszą istotną wadą jest straszne  spłycenie drugoplanowych postaci. Wiadome jest, że dwugodzinny film to  nie to samo trzysta stron książki i wprost niemożliwe jest, żeby  wszystko pomieścić,ale kilka minut więcej na ekranie by nie zaszkodziło.  Najbardziej boleję nad postacią Reiko (Kirishima Reika),która  w książce jest jedną z najbardziej barwnych osób, ważnym spoiwem  pomiędzy głównymi bohaterami, w filmie zaś została przedstawiona tylko  jako dodatek do Naoko, zupełnie nic nieznaczący. Boleśnie pominięto jej  historię i przyczynę trafienia do ośrodka, przez co padające później  pytanie, co zamierza zrobić w sprawie swojego męża i córki, wydaje się  być kompletnie wyrwane z kontekstu,zwłaszcza dla osoby, która książki  nie czytała- no bo skąd może wiedzieć najakiej stopie stały ich relacje,  skoro w filmie nie było żadnej wzmianki? Widza mogą również zadziwić  również nagła, bliska zażyłość Watanabe i Reiko, skoro tutaj zamienili  zaledwie z trzy zdania, a na kartkach powieści były to wielogodzinne  rozmowy. 
Sam  Watanabe jest jakiś taki bezpłciowy, z Naoko wyszła zwykła histeryczka,  również Midori daleko do swojego pierwowzoru.Jedynie chyba tylko bliski  kolega Watanabe, Nagasawa (Tamayama Tetsuji), był taki, jak być powinien, o ile w ogóle można wysuwać taki wniosek po tych kilku minutach, w których był na ekranie.
  Film  to tak naprawdę zlepek wyrwanych z kontekstu scen, gdzie każdą kolejną z  poprzednią łączy tyle co nic, co wygląda tak, jak w scenariusz została  przeniesiona co dziesiąta strona w książce. Jak chociażby to, gdy  Watanabe przychodzi pierwszy raz do domu Midori, ta opowiada mu, że jej  ojciec wyjechał po śmierci matki do Urugwaju. A potem, jak gdyby niby  nic,kilkadziesiąt minut później w filmie, Toru idzie z nią odwiedzić jej  ojca i nie pada żadne słowo wyjaśnienia, że dziewczyna całą historię o  wyjeździe ojca do Urugwaju wymyśliła, a filmowy Watanabe kompletnie nie  wydaje się być tym faktem zdziwiony. 
Książka, a więc i film nie jest tylko o miłości i śmierci, ale głównie o seksie. O ile w powieści uda się  ładnie  ująć w słowa sceny erotyczne, to przenieść to w również poetycki sposób  na ekran, graniczy z cudem i tu niestety reżyser kompletnie poległ na  tym polu. Patrzenie na leżących na sobie aktorów,którzy przesadnie  głośno sapią i jęczą, jest naprawdę niesmaczne i gdyby nie to, że kamera  nie sięga dalej niż do pasa, to wtedy śmiało można by było to nazwać  filmem erotycznym. Tak naprawdę, to można wręcz odnieść wrażenie, że  Watanabe nie robi nic innego, jak leżenie na coraz to innej pani.
Warto wspomnieć, że Norwegian Wood, to również tytuł piosenki Beatlesów i  podobnie jak ona, w założeniu ma opowiadać o spotkaniu chłopaka i  dziewczyny, które na zawsze odmieniło ich życie. Sama piosenka pojawia  się w filmie tylko w doszczętnym fragmencie, kiedy to Reiko wykonuje ją  na gitarze, podczas pierwszej wizyty Watanabe u Naoko w ośrodku,  oryginalną wersję można zaś usłyszeć dopiero na napisach końcowych.  Soundtrack jest naprawdę melancholijny i śmiało można go uznać za jedną z  nielicznych zalet,oczywiście jeśli chce się go słuchać osobno, bowiem w  filmie jest to naprawdę  słabo zmontowane. 
 Każdy  zwiastun promujący aż krzyczał od tego, że w jedną z głównych ról  wciela się pierwsza od pięćdziesięciu lat Japonka nominowana do Oskara-  Kikuchi Rinko. Wiele ludzi pieje nad nią z zachwytu, ja osobiście  jeszcze się nie spotkałam się z nią jeszcze nigdzie, ale bynajmniej po  tej jednej roli,  ja nie jestem nią zachwycona.  Wręcz przeciwnie, myślę, że wypadła naprawdę blado, chociaż wizualnie  przypominało moje wyobrażenie o książkowej Naoko. Już dużo lepiej  wypadła od niej debiutująca top modelka, Mizuhara Kiko. Chociaż  MatsuyamaKenichi u mnie długo będzie zaszufladkowany w roli L’a w Death  Note, spisał się również i w tej roli; głównie pod względem wyglądu-  Watanabe nie był typowo przystojny,  a Kenichi też do takich nie należy. Oglądając film,nawet przez myśl mi  nie przyszło, że Tamayama Tetsuji to nikt inny, jak Takumi z filmów  „Nana”; może dlatego, że było go tak mało, że nie miałam okazji  przyjrzeć mu się bliżej.
Norwegian  Wood w namyśle miał być kolejnym wspaniałym dziełem wybitnego  wietnamskiego reżysera, Anh Hung Trana, ale wyszło całkiem na odwrót i  śmiało można to potraktować jako brutalne podeptanie powieści  Murakamiego( teraz już się nie dziwię, że pisarz tak długo wzbraniał się  przed sprzedaniem praw do ekranizacji). Film to tak naprawdę tylko  piękne ujęcia przyrody i dobre nazwiska w obsadzie, nic więcej.  Generalnie, polecam książkę. A jeśli ktoś czytał, a filmu nie widział,  to tym bardziej odradzam seansu. Pewne rzeczy lepiej oglądać tylko w  wyobraźni. 
Moja ocena: 4/10
ZWIASTUN

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz